DEUS VULT

Nie chcę się wypowiadać na temat słów papieża Franciszka, o tym jakoby Bóg chciał różnorodności wiary. Oczywiście jak w każdym niemal katoliku budzą one we mnie niepokój, powodują zamęt ale nie dość mi wiedzy teologicznej by z nimi polemizować, zresztą znacznie lepiej w tej roli wypadają prawdziwi fachowcy, jak np. abp Schneider czy kardynał Muller, że wspomnę tylko o tych najbardziej znanych i utytułowanych. Jako pasjonat historii mogę się tylko podzielić pewnymi wątpliwościami odnośnie odpowiedzi na pytanie "Czego Bóg naprawdę chce w kwestii naszych podziałów religijnych?" Oczywiście najbardziej narzucająca się odpowiedź zawarta jest w Ewangelii: "Aby byli jedno", "Aby był jeden pasterz i jedna owczarnia". Tak, doskonale, dlaczego zatem wszystkie nasze działania w tym kierunku były w historii tak spektakularnie obalane, jakby Opatrzność boska chroniła ten podział. A jeśli chroniła to przed czym? Przed nami samymi, przed samą ideą jedności (no chyba nie), czy też może zachowała sprawę jedności na inne, lepsze czasy.

Kiedy tylko pojawiła się nadzieją na powrót do jedności z Rzymem całego Wschodu, upadł Konstantynopol a stolica prawosławia przeniosła się na dalekie kresy i zamknięta została w dzikiej twierdzy moskiewskiej. Kiedy rewolta Lutra jeszcze raczkowała, łatwo można było ją opanować, zwłaszcza że kwestia Soboru jak rzadko kiedy nie była torpedowana przez rywalizację papieża i cesarza. Jak chyba nigdy wcześniej była tu pełna zgoda między arcykatolickim cesarzem Karolem V a papieżem Pawłem III a jednak pomimo tego że obaj dążyli do reformy i odnowy kościoła, jakieś niewytłumaczalne morze nieufności rozlane zostało między nimi. Sobór w końcu się zebrał w Trydencie, ale po 40 latach pustoszenia Europy przez Lutra, Kalwina i wzbudzone przez nich demony, jego mądre i oczekiwane postanowienia mogły już tylko ocalić resztę Chrześcijaństwa a nie odwrócić skutki protestanckiej rewolucji.

Najbardziej jednak spektakularnym ze wszystkich przejawem braku woli Bożej do zniesienia podziałów jest los Hiszpańskiej Armady. Anglia pod rządami uzurpatorki Elżbiety, córki Henryka VIII z nieprawego łoża, stała się głównym antykatolickim mocarstwem. Msze św. zostały zakazane, księża byli tropieni i mordowani a za samo choćby przyznawanie się do wiary katolickiej groził nad Tamizą zarzut zdrady stanu i śmierć przez ćwiartowanie i powieszenie lub miażdżenie ciała wielkimi ciężarami, co spotkało np. św.Małgorzatę Clitherow.  Katolicki świat patrzył na to wszystko ze zgrozą ale i bezradnością aż do chwili gdy przelała się ostatnia kropla goryczy a było nią zamordowanie więzionej od 17 lat prawowitej dziedziczki tronu katoliczki Marii Stuart. Zupełnie szczerze przed egzekucją wyjawił jej powody ortodoksyjnie protestancki lord Kent: "Gdybyś żyła, oznaczałoby to śmierć naszej religii, Twoja śmierć oznacza dla niej życie."

W odpowiedzi na to hiszpański monarcha, który wcześniej ogłaszał się protektorem Marii i obiecywał jej uwolnienie, gdy tylko w dzień po Niedzieli Palmowej 1587 dotarła do niego wieść, padł na kolana i aż do Wielkiego Piątku modlił się wraz z synem o światło boże, po czym ogłosił decyzję; koniec tak dalej nie może być, ruszamy na Anglię, by wyzwolić uciskanych katolików i przywrócić jedność wyspy z Rzymem. Wojna wydawać się może jak najbardziej sprawiedliwa, wręcz krucjata. Filip II zyskał tu zresztą aprobatę papieża, na maszt flagowego galeonu wciągnięta został bandera z wizerunkiem Ukrzyżowanego Chrystusa, Najświętszej Dziewicy Maryji oraz św.Marii Magdaleny. Załogi 130 okrętów, największej potęgi morskiej jaką dotąd widział świat, oficerowie i żołnierze przystąpili do spowiedzi, przyjęli komunię i wyruszyli by dokonać inwazji Anglii.

Gdyby byli krzyżowcami sprzed 300 lat pewnie by krzyknęli Deus Vult, tym razem jednak najwyraźniej Bóg tego nie chciał. Już po wypłynięciu 28 maja 1588 gwałtowny sztorm zmusił ich do wycofania się do portów. W liście do Filipa II, dowodzący Armadą książę Medinia Sidonia, który był doskonałym organizatorem ale nie wodzem a w dodatku nienawidził morza, napisał wówczas, że to ostrzeżenie od Boga, by całej sprawy zaniechać. Filip był jednak zdeterminowany, pamiętał przecież jak niespełna 20 lat wcześniej znacznie mniejsza flota spotkała się pod Lepanto z przeważającymi siłami islamu, jak wiatr się nagle zmienił a z tureckiej floty nie pozostało praktycznie nic. Tamta była bitwą wymodloną na różańcu, na kolanach w kościołach całej Europy i tą Europę, już nie tyle katolicką, ale ogólnie Chrześcijańską uratowała. Tym razem miało być dokładnie odwrotnie.

Flauta, przeciwny wiatr, płytkie wody, skały wszystko sprzysięgło się przeciw Hiszpanom. Jeśli do tych elementów o których niewierzący powie pech a wierzący się zastanowi, dodamy geniusz angielskich żeglarzy którzy w przeciwieństwie do księcia Sidoni byli prawdziwymi "wilkami morskimi" a niekiedy jak Francis Drake wręcz piratami, otrzymamy obraz tego co się stało i pewną odpowiedź na zadane na wstępie pytania. Zagłada Wielkiej Armady płynącej przecież z błogosławieństwem papieża i pod sztandarami Ukrzyżowanego i Maryji winny być dla obecnie żyjących także dla papieża przestrogą, by ostrożnie wypowiadać się na temat tego czego chce Bóg.

Ostateczną puentą niech tu będzie postawa katolickiego monarchy, którego plan legł tak spektakularnie w gruzach. Jak pisze Warren H. Caroll w swej "Historii Chrześcijaństwa": "Ogromnym wysiłkiem woli król Filip II pokornie poddał się woli Bożej, uznając, że Bóg musiał mieć jakiś dobry cel w tym, że dopuścił do tego, co się stało. Dla uczczenia tego nieznanego mu celu Filip nakazał odśpiewanie w kościołach Te Deum; było to wyrazem dziękczynienia Bogu, za to, iż zezwolił, aby angielskie przedsięwzięcie zakończyło się całkowitym niepowodzeniem. "


 

Komentarze

POPULARNE

W INTERESIE UKRAINY

ŚWIĄTECZNO ZIMOWA POMOC

PRAWO POWRACA DO DOMU

RETINGER - SZARA EMINENCJA

CI OKROPNI POPULIŚCI