CI OKROPNI POPULIŚCI
Kolejne europejskie państwo stanęło przed widmem kryzysu rządowego. Po Niemczech, Francji, Bułgarii i Rumunii tym razem szykuje się polityczne trzęsienie ziemi w Austrii. kanclerz Karl Nehammer ogłosił w sobotę wieczorem, że zamierza zrezygnować ze stanowiska szefa rządu i przewodniczącego konserwatywnej partii OeVP. Na nic zdały się próby zbudowania egzotycznych (choć tylko w teorii) koalicji z socjaldemokratami lub liberałami, okazuje się że rządzenie wbrew woli wyborców, którzy przecież zwycięzcami wyborczego wyścigu uczynili Partię Wolności a nie tych którzy lepiej wiedzą co jest dobre dla ludu, staje się coraz trudniejsze.
W Austrii sytuacja bardzo przypomina tą z którą mamy do czynienia w Polsce. Wybory pod koniec września ubiegłego roku wygrała wolnościowa i prawicowa FPOe pod przywództwem Herberta Kickla, uzyskując prawie 29% poparcia przy wysokiej frekwencji 78%. Za jej plecami znaleźli się konserwatyści z 26% i socjaldemokraci z 21%. Podobnie jak w Polsce odrzucona została na wstępie możliwość utworzenia rządu z udziałem FPOe zarzucając jej populizm i prorosyjskość, czyli standardowy zestaw zarzutów usprawiedliwiający wprowadzanie zasad demokracji walczącej. W Austrii takie stanowisko jest jednak bardziej zadziwiające niż nad Wisłą, bo podczas kampanii wyborczej wszyscy obserwatorzy zwracali uwagę na jej rzeczowość i merytoryczność. Ważne były kwestie gospodarcze, polityka migracyjna i energetyczna. Mniejszą rolę, niż zakładano, odegrała kwestia katastrofalnej powodzi. Partie nie wykorzystywały jej do zbijania kapitału politycznego w sposób otwarty. Co najważniejsze nie było tam Donalda Tuska zatruwającego swym jadem każdy temat, każde wystąpienie. A jednak skutek był ten sam.
Jeżeli coś powtarza się regularnie w różnych krajach z różnie ukształtowaną sceną polityczną to można już mówić o problemie systemowym. Dotyczy on moim zdaniem często używanego do stygmatyzacji przeciwnika słowa populizm oraz całkowitej zmiany tradycyjnego podziału "lewica - prawica" na obecny "system - antysystem". Po jednej stronie barykady znalazły się partie, ruchy ale także indywidualni politycy reprezentujący całe spektrum polityczne od lewa do prawa (przynajmniej nominalnie), którzy przez system zostali certyfikowani do sprawowania władzy, a po drugiej Ci którzy takiego certyfikatu nie posiadają. Może być tak jak w Austrii, że programy dwóch czołowych partii są w kwestiach zasadniczych bardzo do siebie podobne i to nawet w tak drażliwych kwestiach jak przymusowa imigracja, a jednak jedna z nich nie ma prawa udziału w rządach. Dlaczego?
Jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach i to dosłownie. Takim szczegółem może być stosunek do gender, do zasad globalizmu politycznego, do delegowania suwerenności na rzecz innych podmiotów (UE, ONZ, WHO). Cóż z tego że partia kanclerza nazywa się konserwatywną skoro jak wspomniany wyżej diabeł świeconej wody, boi się tematów związanych z aborcją, wychowywaniem dzieci przez genderystów, zmianami płci, oszalałym feminizmem, czyli wszystkim tym, nad czym konserwatysta powinien się pochylić. Jaki rzeczywisty konserwatysta z taką obojętnością i bez refleksji godzi się na zapisy Zielonego Ładu, Konwencji Stambulskiej, Traktatu Pandemicznego czy polityki sanitarnej wdrażanej w okresie COVID-19? Żaden, a jednak taka jest właśnie postawa nazywających się chadekami, konserwatystami czy ludowcami polityków certyfikowanych w całej Europie, od Hiszpanii aż po Polskę.
Druga sprawa o której wspomniałem to epatowanie pojęciem populizmu, tak jakby to było jakieś ostateczne zło. A przecież populizm to nic innego jak dostosowywanie swego programu do woli ludu, społeczeństwa. Czy nie o to właśnie powinno chodzić w demokracji? Problem jest w tym, że demokracji rzeczywistej nie ma, jest tylko słowo, które coraz częściej trzeba uzupełniać przymiotnikiem, by choć trochę przypudrować absurdalność jego użycia. Była już demokracja ludowa, liberalna, u Tuska w Polsce mamy walczącą a każda sprowadza się do tego, że przykrywa większe lub mniejsze zapędy totalitarne. Demokracja przymiotnikowa staje się dyktaturą mniejszości, która dla zapewnienia swej władzy narzuca poprzez certyfikowanych polityków wszystkich opcji, granice w których może się odbywać debata czy proces rządzenia. Innymi słowy, ktoś inny, niż samo społeczeństwo decyduje co dla tego społeczeństwa jest dobre a co złe.
Pomimo ciągłej propagandy medialnej, wrzucania do worka z teoriami spiskowymi wszystkich populistów, łączenia ich (czasami całkiem słusznie, a czasami nie) z Rosją lub przynajmniej prorosyjskimi sympatiami, rozjazd między narodami a demokracją przymiotnikową staje się coraz większy i bardziej widoczny. Coraz brutalniejszych metod trzeba używać, by utrzymać panowanie systemu, by przypomnieć tu tylko to, co wydarzyło się pod koniec roku w Rumunii, wokół wygranej w I turze wyborów prezydenckich nieakceptowalnego kandydata. Coraz szybciej rosną partie antysystemowe, które zbierają głosy niezadowolonych i czujących się oszukiwanymi wyborców. A ponieważ tradycyjne opcje polityczne jak konserwatyzm, chadecja, liberalizm czy nawet socjaldemokracja wyrzekły się bronienia interesu swych wyborców i są głuche na ich postulaty, w ich miejsce wchodzą często partie skrajne, kryptofaszystowskie czy będące w rzeczywistości ekspozyturami obcych wywiadów. Zjawisko to będzie się niestety nasilać a jego finałem mogą być już nie tylko przewroty gabinetowe ale i uliczne.
Odpowiedzialność za taki obrót wydarzeń spadnie jednak przede wszystkim na tych, którzy przez ostatnich 30 lat z arogancją i pychą budują swój nowy ład polityczny zasłaniając się przy tym tarczą demokracji i tolerancji. Po raz kolejny w historii może się okazać, że demokracja jest prostą drogą do piekła totalitaryzmu i wojny. Przecież chyba jeszcze nie zapomnieliśmy, że krwawy terror jakobinów we Francji wyłonił się z wprowadzanej tam demokracji, że Hitler przejął władzę w demokratycznych wyborach a i drogę do władzy bolszewikom otworzyła demokratycznie wybrana Duma.
Komentarze
Prześlij komentarz